Sprawiedliwi z Lutkówki

Miejsce tragicznych wydarzeń z 1944 r.

O świcie 10 marca 1944 r. we wsi Lutkówka niedaleko Mszczonowa pojawił się samochód niemieckiej żandarmerii z Żyrardowa. Niedługo potem słychać było pojedyncze strzały, a następnie serię z karabinu. Co dokładnie wydarzyło się tamtego dnia? Jaką tragedię kryje miejsce znajdujące się na uboczu, gdzie obecnie nie ma już śladu po zabudowaniach, podwórzu, parkaniku i ogródku?

Można powiedzieć, że historia ta nie mogła nie wydarzyć się właśnie w okolicach Mszczonowa, którego ludność przed wojną w ponad 40 proc. stanowili obywatele polscy wyznania mojżeszowego. Żyli oni przemieszani z ludnością chrześcijańską. Wiele dzieci żydowskich uczęszczało do polskiej szkoły powszechnej razem z dziećmi narodowości polskiej. Żydzi mieli swoją reprezentację w organach lokalnych władz. W 15-osobowej Radzie Miejskiej wybranej w 1934 r. zasiadało 9 Polaków i 6 Żydów. Rodziny żydowskie były na ogół wielodzietne, często bardzo biedne. Mszczonowscy Żydzi nie posiadali ziemi. Zdominowali za to handel i rzemiosło.

Po wybuchu II wojny światowej Niemcy stopniowo zaostrzali politykę pauperyzacji, stygmatyzacji i izolacji Żydów. Na początku 1941 roku wydano rozporządzenie nakazujące Żydom m.in. z Mszczonowa stawienie się celem „wychodźstwa”. Pozwolono im zabrać ze sobą tylko podręczny bagaż. Reszta majątku podlegała konfiskacie. Niemal wszyscy z tych, którzy 6 lutego 1941 r. opuścili Mszczonów, jadąc w trzaskającym mrozie najpierw wozami do Żyrardowa, a następnie koleją do Warszawy, umarli w getcie warszawskim lub zostali zamordowani w obozie zagłady w Treblince. Tylko nielicznym udało się uciec i przetrwać wojnę. Po lutym 1941 roku w Mszczonowie pozostawiono kilkudziesięciu Żydów, którzy pracowali w przedsiębiorstwach niemieckich. Jednak i oni, ponad rok później – 8 lipca 1942 roku, zostali wywiezieni do getta warszawskiego.

Nie wszyscy jednak stawili się na wywózkę. Niektórzy, zwłaszcza młodsi, wybrali życie w ukryciu w okolicach Mszczonowa, w tym w oddalonej o 12 km od miasta Lutkówce. Wśród nich był pochodzący z Mszczonowa prawdopodobnie około dwudziestoletni Wolf Lipszyc i młoda dziewczyna przedstawiająca się jako Hanka (Chana). Wolf i Hanka byli znani w Lutkówce. Wolfa znano, bo pochodził z Mszczonowa, gdzie jego ojciec Yitzhak Aharon (Icek Aron) trudnił się handlem zbożem. Jego matką była pochodząca z Rudy Guzowskiej Blima. O Hance wiedziano to, co sama o sobie opowiadała. Przedstawiała się tylko z imienia. Miała być córką zamożnych ludzi - cukierników, którzy przed wojną posiadali duży dom w Grodzisku Mazowieckim. Wolf i Hanka poznali się prawdopodobnie właśnie podczas wspólnego ukrywania się w Lutkówce i sąsiednich wsiach. Ukrywali się u gospodarzy w stodołach, a także w pobliskim lasku. Jedzenie kupowali w sklepiku w Lutkówce.

Można się domyślać, że – mimo konieczności ukrywania się – młodzi czuli się w Lutkówce w miarę bezpiecznie. Życie w ukryciu stało się jednak trudniejsze, kiedy mniej więcej w połowie 1943 roku Hanka zaszła w ciążę. Nie wiadomo dokładnie, kiedy para trafiła pod dach Stanisława i Marianny Siniarskich. Jeszcze na jesieni Hanka ukrywała się przez tydzień w innym gospodarstwie. Wiadomo jednak na pewno, że 10 marca 1944 roku, gdy Niemcy otoczyli dom Siniarskich, Lipszycowie mieszkali razem z nimi.

Gospodarstwo Stanisława i Marianny Siniarskich znajdowało się na granicy Lutkówki, Dębin Osuchowskich i Osuchowa, niespełna 400 m od drogi prowadzącej z Lutkówki do Osuchowa. Małżeństwo Siniarskich – Marianna Siniarska z domu Zgórzak (ur. w 1901 r.) i Stanisław Siniarski (ur. w 1899 r.) miało razem trójkę dzieci: Edzia, Irenkę i Mariana, którzy w 1944 r. mieli odpowiednio niespełna 8, 9 i 16 lat. Siniarscy nie byli zamożni. Mieli jedną krowę, świnie i kilkanaście kur. Uprawiali 8 mórg ziemi. Mieszkali w kamiennym, dwuizbowym domu, który na zimę ogacany był słomą. Podwórze otaczał kamienny parkanik.

Przyjmując pod swój dach młodą parę oczekującą dziecka Siniarscy zapewne nie spodziewali się, że wszystko skończy się tak tragicznie. Chcieli uratować Lipszyców i ich dziecko. Zachowali się, jak dyktowało im sumienie. I być może wszyscy doczekaliby końca wojny, gdyby nie zdarzenia poprzedzające najazd Niemców. Jedna z prawdopodobnych wersji zakłada, że poród Hanki nie przebiegł bez komplikacji, a Wolf szukał dla niej pomocy i w ten sposób informacja o miejscu ukrycia dostała się w ręce osoby, która złożyła donos do niemieckiej żandarmerii.

Przebieg zdarzeń z 10 marca 1944 r. znany jest z relacji kilku świadków, przesłuchiwanych w latach 1971-1974 w ramach śledztwa prowadzonego przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie. Należy tu zastrzec, że niektóre zeznania trzeba traktować bardzo ostrożnie. Wątpliwe są zwłaszcza informacje podane jako zasłyszane od innych osób. Za wiarygodne można uznać fakty potwierdzone w co najmniej dwóch niezależnych źródłach. Należy również pamiętać, że zeznania zostały spisane 27-30 lat po wydarzeniach, których dotyczą.

Wczesnym rankiem w piątek 10 marca 1944 r. w Lutkówce pojawili się funkcjonariusze niemieckiej żandarmerii z posterunku w Żyrardowie. Przyjechali samochodem ciężarowym, tzw. budą, ale dojechawszy do Lutkówki zsiedli z samochodu i ostatni odcinek drogi pokonali pieszo. Być może samochód nie był w stanie dalej jechać. Żandarmów było prawdopodobnie 24, w tym posługujący się językiem polskim volksdeutsch. Przywieźli ze sobą pochodzącego z Osuchowa Polaka aresztowanego kilka dni wcześniej za kupno mięsa z nielegalnego uboju. Jego jedynym zadaniem było wskazanie drogi do gospodarstwa Siniarskich. Polak ten nie znał zamiarów Niemców. Gdy w pewnym momencie oświadczył, że nie wie, którędy dalej iść, do wskazania dokładnej lokalizacji przymuszono karabinem mieszkańca Lutkówki.

Gdy niemieccy żandarmi pieszo podeszli do zabudowań Siniarskich, było około wschodu słońca. Stanisław i Marianna zdążyli już wstać i się ubrać. Natomiast ich dzieci prawdopodobnie jeszcze leżały w łóżkach, podobnie jak Hanka z małym dzieckiem. Niemcy otoczyli dom. Pierwszy zginął Wolf Lipszyc, którego zastrzelono, gdy zaczął uciekać przez podwórze. Następnie czterej żandarmi wyprowadzili z domu małżeństwo Siniarskich z trójką dzieci. Jeden z żandarmów zaprowadził ich do przydomowego ogródka, gdzie kazał położyć im się twarzą do ziemi. Kolejno leżeli Marian, Irenka, Edzio, Marianna i Stanisław. Gdy tylko Siniarscy i ich dzieci zdążyli położyć się na ziemi, jeden z żandarmów oddał do nich serię z karabinu maszynowego. Od strzałów tych prawdopodobnie od razu zginęli Marian, Edzio i Marianna. Irenka i Stanisław zostali tylko postrzeleni, bo Irenka nadal się poruszała, a Stanisław wydawał z siebie jęki. Po tej egzekucji Niemcy strzałami z pistoletu zabili Hankę i jej dziecko – ich ciała zostały znalezione w łóżku.

Niemcy następnie udali się w kierunku wsi Dębiny Osuchowskie, a gdy stamtąd wrócili na posesję Siniarskich, zorientowali się, że Irenka i Stanisław jeszcze żyją. Oddali do nich wtedy strzały z pistoletu.

Jeden z żandarmów udał się do najbliższych sąsiadów Siniarskich i zażądał, aby przygotowano furmanki i aby sprowadzono sołtysa w celu zorganizowania pochówku zabitych. Kazał też sąsiadom wziąć worki i złapać do nich kury z obory Siniarskich. Żandarmi szukali w gospodarstwie również kosztowności, na co może wskazywać rozrzucona słoma z łóżka, na którym znaleziono ciało Hanki i noworodka.

Po dokonaniu zbrodni Niemcy pili wódkę, śmiali się i strzelali z ustawionego na nóżkach karabinu maszynowego, celując w duży kamień pod lasem. Następnie kazali odwieźć się dwiema furmankami na posterunek żandarmerii w Mszczonowie, zabierając ze sobą zrabowany z posesji drób. Kiedy Niemcy odjechali na furmankach, mieszkańcy Lutkówki zajęli się pochówkiem zabitych. Wykopali najpierw prowizoryczny grób dla rodziny Siniarskich, a nieopodal drugi grób dla Lipszyców i ich nowo narodzonego synka.

W maju 1945 r. syn Stanisława Siniarskiego z pierwszego małżeństwa, Zdzisław, powrócił z robót w Niemczech. W czerwcu 1945 r. dokonał on ekshumacji rodziców i rodzeństwa. Ich ciała zostały przeniesione na cmentarz parafii rzymskokatolickiej w Lutkówce. Ciała Lipszyców zostały ekshumowane z miejsca zbrodni dopiero w latach osiemdziesiątych, jak się zdaje przez krewnego Wolfa Lipszyca, i przeniesione na Cmentarz Żydowski przy ul. Okopowej w Warszawie.

Czytając zeznania świadków przesłuchiwanych w ramach procesu z lat ’70 nie sposób nie zauważyć silnych emocji, jakie towarzyszyły tym ludziom podczas opisywania wydarzeń sprzed 30 lat. Echa tych emocji słychać nawet we współczesnych opowieściach ich potomków, którzy czują potrzebę upamiętnienia tego, co wydarzyło się 10 marca 1944 r. Zginęło wówczas osiem niewinnych osób, w tym czwórka dzieci. Pamięć o Mariannie i Stanisławie, którzy pomogli młodej parze oczekującej na narodziny dziecka, powinna przetrwać. W tamtych nieludzkich czasach, zachowali się po ludzku. Zachowali się, jak trzeba.

Tekst przygotowano na podstawie akt udostępnionych przez Instytut Pamięci Narodowej

Autor tekstu współpracuje z „Echem Mszczonowa”



Miejsce, na które w 1945 r. przeniesiono ekshumowane zwłoki Stanisława, Marianny, Mariana, Irenki i Edzia Siniarskich